czarne gwiazdy

Żar tropików, bunt, odwaga, spryt, bieda, strach i walka. Do tego cięty i zwięzły język, często kontrowersyjny, ale też osobisty. Ile opinii o Ryszardzie Kapuścińskim, tyle za i przeciw na temat jego wznowionych po 50 latach reportaży "Czarne gwiazdy". Spróbujmy jednak nie patrzeć na zleceniodawcę, czyli "Politykę" i jej odbiorców. Kapuściński pojechał do Afryki, by przybliżyć polskiemu czytelnikowi to wszystko, co działo się w latach 50-tych i 60-tych na tym kontynencie. To jego pierwsza afrykańska książka - 17 głośnych reportaży z lat 1960–1962 z Ghany i Konga. Dla wielu z nas to bardzo odległa historia, ale wówczas walka państw afrykańskich o niepodległość była na ustach wszystkich.

Cały świat interesował się losami poszczególnych plemion i ich przywódcami, którzy nagle z przeciętnego rolnika i ucznia misyjnej szkółki stawali się przewodniczącym partii, ministrem czy premierem. Odrzucając polityczne spory i wrzucanie wszystkich do worka z napisem "komuniści", warto przy tej lekturze skupić się na warsztacie autora. To rasowy reporter, który rozmawia z każdym - białym i czarnym, premierem i biedakiem. Fachowcy znaleźli w tekście pomyłki, nieścisłości dotyczące dat. Nie wiem, czy to ma znaczenie - wszak "Czarne gwiazdy" to zbiór reportaży, a nie książka historyczna. Dla mnie ważniejsze jest podejście do człowieka, brak otwartej krytyki jego działań czy wreszcie oddanie atmosfery tamtych nieprzewidywalnych afrykańskich szarad. Reporter powinien właśnie oddać klimat opisywanej rzeczywistości, a my powinniśmy dzięki temu tę rzeczywistość poczuć, odnieść wrażenie, że jesteśmy w opisywanym świecie razem z nim. "Czarne gwiazdy" takie są.

K. Pluta